Doświadczenie ciemności
- szalonawiewiora

- 12 paź
- 3 minut(y) czytania
Dzisiaj mamy trochę do nadrobienia, bo nie odzywałam się przez ostatnie dwa tygodnie.
Więc pozwolę sobie zrobić małą przerwę od greckiej przygody i wrócić z nią do Was za tydzień.
Tymczasem skupmy się na kilku ciekawych rzeczach, które wydarzyły się przez te kilkanaście dni od naszego ostatniego spotkania (jeśli mogę to tak określić 😅).
Po pierwsze zacznijmy od moich urodzin... jej... jestem rok starsza... 🤯
A tak poważnie to od kilku lat przestałam się cieszyć na ten dzień. Jako dziecko nie mogłam się doczekać kiedy nadejdą i przypominałam wszystkim o tej dacie, żeby przypadkiem ktoś nie zapomniał. Teraz natomiast sama nie chcę o tym pamiętać, ale niestety... latka i tak lecą.
Nie chcę być jednak bardzo negatywna w tym materiale, bo obiecałam sobie, że będę pozytywna. Wychodzę z założenia, że z życia trzeba korzystać i się nim cieszyć, więc nie pozwalam się dopaść jesiennej chandrze.
Dlatego urodziny postanowiłam spędzić maksymalnie optymistycznie i pograć w gry. Jedynym minusem były zakwasy, które odczuwałam jeszcze dwa dni później, ale nie ma co się dziwić kiedy dla pobicia rekordu, rzuca się kulkami do celu jak porąbana 🤣
Niemniej mojemu mężowi tak się spodobało, że na koniec sam stwierdził, że na jego urodziny również tam pójdziemy.

Poza tym nie mogło zabraknąć mojego ukochanego ramen. Chociaż tym razem postawiłam na eksperyment i wybrałam coś zupełnie innego.
Tym sposobem po raz pierwszy zjadłam ramen z dodatkiem masła, a na koniec wjechało urodzinowe taiyaki z nadzieniem z fasoli. Lepszej alternatywy tortu nie mogłam sobie wymarzyć.
I chociaż chciałabym ponarzekać na urodziny to totalnie nie mogę, bo nie dość że świetnie się w ten dzień bawiłam to jeszcze moja drużyna w pracy zrobiła mi niespodziankę kilka dni później, kupując mi przepiękny bukiet kwiatów.

I jak tu nie kochać dnia swoich narodzin? 😍
Przy tej okazji przypomniałam sobie również o prezencie urodzinowym, który dostałam dwa lata wcześniej. I nie, nie zapomniałam o nim tak zupełnie, po prostu jakoś nie po drodze było mi z jego wykorzystaniem. Ale, że powoli tracił swoją ważność to trzeba było coś z tym zrobić. Wiecie jak to jest 😅
Dlatego też wczoraj wybrałam się do restauracji, w której je się w zupełnej... ciemności.
Muszę przyznać szczerze, że bardzo się bałam przed tym doświadczeniem. Jakoś nie przepadam za brakiem światła, a co dopiero kiedy człowiek nie widzi kompletnie nic.
Moja ciekawość i potrzeba próbowania nowych rzeczy wzięła jednak górę. I chociaż potraw Wam nie pokażę 😅, to opowiem o tym co przeżyłam.
W restauracji tej kelnerzy są niewidomi lub mają problemy ze wzrokiem. Od wczoraj jestem jeszcze bardziej pełna podziwu jak oni radzą sobie tak każdego dnia.
Zaznaczę w tym miejscu, że nie wiedzieliśmy co dostaniemy do jedzenia. Na tym polegała cała zabawa - musieliśmy uruchomić zmysły, żeby rozpoznać co jemy.
Nie ze wszystkim nam się udało. Największym zaskoczeniem była dla mnie gruszka. Nie jem jej często, więc mój mózg totalnie nie umiał znaleźć odpowiedniej szufladki, żeby podpowiedzieć mi co to. Niby wiedziałam, że już to kiedyś jadłam, ale nie mogłam powiedzieć co to jest. Bardzo mnie to frustrowało...
Zwłaszcza, że każda rzecz była nieco podkręcona. Ananas na przykład był ostry i rozpoznałam go tylko i wyłącznie po jego niepowtarzalnej strukturze.
Ale to nie wszystko co tam przeżyłam. Na początku, gdy już mózg przyzwyczaił się do całkowitej ciemności, było całkiem fajnie. Czułam w pewien sposób, że ktoś koło mnie siedzi po cieple ciała, mniej więcej wiedziałam gdzie jest koniec stołu, miałam wyobrażenie jak może wyglądać sala.
Gorzej zaczęło się robić jak na stół wjechały potrawy. Pierwsze były w miseczkach, więc cwaniak Dorota wzięła je do ręki i podstawiła pod buzię, żeby było łatwiej. Nawet szukanie szklanki po omacku było znośne, bo starałam się ją zostawiać w tym samym miejscu.
Najgorzej jednak zrobiło się, gdy na stół przyszło danie główne, bo jedzenie nożem i widelcem, kiedy nie wiesz do końca gdzie jest talerz i w co się trafiło, było już bardzo irytujące. Wierzcie mi... przez chwilę miałam ochotę po prostu to zostawić i stamtąd wyjść.
Uspokoiłam się jednak i jakoś przez to przebrnęłam, ale momentami było źle.
Nic więc dziwnego, że gdy na koniec zapytano czy mogą coś jeszcze dla nas zrobić lub czy chcemy już wyjść to po raz pierwszy zrezygnowałam z zaproponowanej nam kawy i poprosiłam o zabranie do światła.
Nie wiem ile jedzenia wyrzuciłam na stół i ile zostało przeze mnie nietknięte, ale sukcesem jest dla mnie to, że się nie pobrudziłam.
Wyszliśmy cali i zdrowi.

Było to piękne, a zarazem okropne doświadczenie, którego już nigdy nie chciałabym przeżyć.
Niemniej, każdemu to polecam, bo to naprawdę daje do myślenia.












Komentarze